19.06.2024
„W naturze jest coś i w duszy ludzkiej także coś. Nie drwijcie z tej struny tajemniczej…”
„W naturze jest coś i w duszy ludzkiej także coś. Nie drwijcie z tej struny tajemniczej...”
Wojciech Kudyba
To niepokojące „coś” zaczynało się, gdy wychodził z mieszkania. Narastało, gdy trzeba było pokonać schody, a potem stanąć w korytarzu, za którym zaczynała się ulica. Czego właściwie się obawiał? – Zgiełku, którym pulsuje miasto? Nie. Od dawna lubił gwar. Ludzkie głosy przyciągały go jak magnes. Choć może się to wydać dziwne, tym, czego Aleksander Głowacki się obawiał, było światło. Wiedziano o tej jego dziwnej przypadłości. Szeptano, że to po powstaniu; że podczas bitwy pod Białką wybuch prochu osmalił mu oczy. Od tamtej pory nadmiar blasku, chlust światła prosto w źrenice powodował w nim nagły atak paniki. Właśnie dlatego nie cierpiał odsłoniętych okien, szerokich mostów i migotania barw za szybami pociągu. Podróżował niechętnie i na ogół nocą.
Być może więc, gdy stał już w sieni, nasłuchiwał, czy od zewnątrz nie zbliża się ktoś, kto mógłby za chwilę gwałtownie otworzyć drzwi. Kiedy był pewny, że nic takiego mu nie grozi, powoli uchylał ich skrzydło, patrzył, jak smuga blasku przesącza się przez szparę i rozbłyskuje na noskach butów. Jeśli nie włożył tego dnia ciemnych okularów, wychodził, osłaniając oczy dłonią. Najchętniej zacisnąłby powieki i kierował się wyłącznie słuchem. Tak. Wyłącznie słuchem, choć w życiu, zwłaszcza w życiu kasjera, mogło to źle się skończyć. A w życiu literackim? Ach, ono pociągało go najbardziej! W literaturze zdanie się na słuch nie musiało oznaczać porażki. Przeciwnie, mogło być zapowiedzią sukcesu. Czy wśród podświadomych motywów, które popychały go do pisania, były i takie?
Kasjer Aleksander Głowacki, ku rozpaczy swych zwierzchników, postanowił bowiem zostać literatem. Nic nie pomogły ani dobre rady, ani życzliwe przestrogi. Po kilku latach pracy tak rzetelnej, że mogła dawać nadzieję na podwyżkę, niespodziewanie porzucił stabilną posadę i rzucił się na oślep w niepewne nurty pozytywistycznej prozy. Czyżby rzeczywiście kierował się wyłącznie słuchem? Czy zdawał sobie sprawę z tego, na co się decyduje? A przede wszystkim: czy właśnie te pytania są dziś najbardziej istotne? Był pisarzem-słuchowcem i być może tylko to dziś ma znaczenie; tylko to, że miał dar zapisywania ludzkich głosów i układania ich w opowieść. Jego felietony, opowiadania, nowele, a nawet fragmenty wielu powieści to teksty, w których ucho pisarza wydaje się podstawowym organem pozyskiwania narracyjnego materiału. Aleksander Głowacki zamyka oczy, zdaje się na słuch i wtedy staje się Bolesławem Prusem. Jest w naturze, jest w ludzkiej duszy coś, co pozwala na taką zmianę.
Kiedy dla potrzeb tego eseju zacząłem przeglądać jego drobne prozatorskie formy, właśnie to uderzyło mnie w sposób szczególny: jego zamiłowanie do podsłuchiwania – doprawdy godne dramatopisarza. W jego tekstach niby w słuchowiskach brzmi żywa mowa ulic, parkowych alei i kawiarnianych stolików. Raz po raz natrafiamy w niej na strzępy rozmów, jakieś zasłyszane zwroty, frazy, powiedzonka. To nie dyskurs narratora, ale właśnie one nadają jego tekstom walor autentyku i szczególną wiarygodność. Wystarczy przeczytać na głos choćby fragment jego prozy, by natychmiast przenieść się w sam środek ulicznego gwaru dawnej Warszawy. Jeśli mówi się, że w oparciu o narrację Lalki można odtworzyć układ ulic miasta, to trzeba też dodać, że wsłuchując się w dialogi bohaterów, jesteśmy w stanie zrekonstruować jego geografię społeczną. Pisarz – niczym rasowy dramaturg – stosunkowo często dokonuje przecież swoistej typizacji postaci, czyniąc swych protagonistów przedstawicielami pewnego środowiska. Jego bohaterowie, nie tracąc nic ze swej indywidualności, uosabiają rozmaite kręgi społeczne, a w ich rozmowach z łatwością wychwycimy echa tego, co dziś nazwalibyśmy społeczną dyskusją.
Czy kryje się za tym filozoficzne przekonanie pisarza-słuchowca, że to, co w ogóle można nazwać sensem, zawsze jawi się nam w postaci cząstkowej i polifonicznej? Trudno powiedzieć, choć przecież trzeba zauważyć, że narrator Lalki rzadko rości sobie prawo do pełnej wiedzy o rzeczywistości. Tak bywa w prozie Orzeszkowej i Sienkiewicza, ale na pewno nie u Prusa. I to nie tylko dlatego, że potoczystą narrację jego arcypowieści rozbija głos Rzeckiego, zapisany w „Pamiętniku starego subiekta”. Autor Lalki niemal od początku swej literackiej drogi raz po raz rozpisuje utwory na głosy, prezentuje fabułę we fragmentach opowiadanych przez poszczególnych bohaterów. Tak dzieje się np. w „Powiastkach cmentarnych” – wydrukowanych na łamach „Kuriera Warszawskiego” w 1875 roku. Cała snująca się przez wiele stron opowieść to przecież rozmowa – podsłuchana, jak czytamy, „pod werendą pewnej cukierni w ogrodzie”. W cukierni? Przecieramy oczy ze zdumienia, przyglądając się smakowitym trunkom, jakie cierpliwy kelner serwuje gościom, i nieuchronnie wzbiera w nas nostalgiczne pytanie o dawne warszawskie cukiernie, o owe mateczniki dziewiętnastowiecznej psychoterapii, słodkie konfesjonały ateuszy, w których nie było co prawda kawy, ale były za to poncze, likiery, a nawet wódeczki. Trudno doprawdy oprzeć się pokusie: dosiadamy się do stolika bohaterów opowiadania, zamawiamy likier i wsłuchujemy się w ich głosy. Kiedy najstarszy z gawędzących prawników – opróżniwszy dziewiątą szklaneczkę ponczu – pochyla się filozoficznie i daje nam do zrozumienia, że „w naturze jest coś i w duszy ludzkiej także coś”, zaczynamy się domyślać, że to jest właśnie ten moment. Powoli zamieniamy się w słuch. Za chwilę cukiernia zniknie, a w jej miejscu pojawi się scena kameralnego teatru, na której bohaterowie będą zmagali się nie tyle z alkoholem, ile raczej z własną duszą. Tak. To jest ten moment. „Nie drwijcie z tej struny tajemniczej…”.
Teatralny potencjał prozy Bolesława Prusa nie od razu jednak odsłonił się jej czytelnikom. Autor „Powiastek cmentarnych” nie był człowiekiem teatru. Owszem, chadzał na przedstawienia, niektóre z nich recenzował, ale sztuk teatralnych nie pisał i – jak się zdaje – nie zabiegał o obecność swej prozy na scenie. W XIX stuleciu bodaj dwa razy jego teksty inspirowały dramaturgów. W 1889 roku Stanisław Książek (pisujący pod pseudonimem Stanisław Staszewski) i Józef Popławski dostosowali do potrzeb scenicznych i wystawili „Pałac i ruderę”. W 1897 ci sami autorzy dokonali teatralnej adaptacji „Placówki”. To wszystko. Choć zabrzmi to paradoksalnie, historia sztuk teatralnych powstających na podstawie tekstów Prusa zaczyna się na dobre wraz z historią kina. „Anielka”, „Antek”, „Omyłka”, „Katarynka”, „Powracająca fala”, fragmenty „Emancypantek” i „Lalki” – niemal wszystkie znane i cenione przez czytelników dzieła autora „Faraona” doczekały się teatralnych adaptacji dopiero w XX wieku i to głównie w jego drugiej połowie. Dodajmy też, że na podstawie większości z nich nakręcono filmy cieszące się wielką popularnością.
Czy cieszą się nią – dzięki teatralnej lub filmowej wersji – także „Powiastki cmentarne” i nowelka „Nawrócony”, opublikowana w 1880 roku na łamach czasopisma „Kalendarz Humorystyczny Muchy dla porządnych ludzi”? Odpowiedź trudno uznać za zadowalającą. Powiastek nigdy nie próbowano zaadaptować dla teatru. Nie poszczęściło się też „Nawróconemu”. Jeszcze przed II wojną światową Władysław Smólski napisał na jego podstawie sztukę teatralną, ale spektakl został zagrany dopiero w 1948 roku w Opolu i nie zyskał szerszego rozgłosu. Była na to szansa rok wcześniej, bo Jerzy Zarzycki stworzył na podstawie tekstu Prusa scenariusz i zdołał doprowadzić do realizacji filmu. Niestety, zapis cenzorski uniemożliwił jego dystrybucję do sal kinowych… Wiadomo również o słuchowisku „Piekło skąpców”, przygotowanym przez Kalmana Segala i wyemitowanym w 1967 roku, trudno jednak orzec, na ile przyczyniło się ono do popularyzacji dzieła Prusa. Piszę o tym, bo wśród historyków literatury „Nawrócony” od dawna ma bardzo wysokie notowania. W szkicach, jakie mu poświęcono, powraca myśl, że nawiązując do słynnej „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa, Prus nie tylko dorównał angielskiemu wirtuozowi prozy, ale i w niejednym aspekcie swej nowelki prześcignął angielskiego mistrza. Szczególną uwagę zwrócono na osobliwe zakończenie „Nawróconego” – dalekie od łatwego optymizmu tekstu Brytyjczyka.
Bo też nie było zamiarem warszawskiego prozaika napisanie krzepiącej powiastki o moralnej (duchowej?) przemianie starego skąpca. Tytuł ma charakter ironiczny i zwodniczy. Motyw nawrócenia wcale nie jest fabularną osią noweli. Jest nią sąd i to w dodatku taki, który ma cechy sądu ostatecznego. Wiesław Ratajczak trafnie zauważa w swym opracowaniu, że „ferowanie wyroku jest jedną z najczęściej powracających sytuacji w twórczości Bolesława Prusa”, słusznie też zwraca uwagę na zainteresowanie pisarza sądem i sądzeniem jako zawodem. Gdyby dodać do tego jeszcze zagadnienie winy i sumienia, rejestr kluczowych zagadnień egzystencjalno-filozoficznych, z jakimi zmaga się pisarz, byłby niemal kompletny. Niech nie zwiedzie nas etykieta moralizującego realisty, jaką czasem okleja się twórczość autora „Emancypantek” w szkole średniej. Zakres zagadnień podejmowanych przez Prusa daleko wykracza poza ideowe i tematyczne ramy epoki. Jego zdaniem „w naturze jest coś i w duszy ludzkiej także coś”, o czym nie śniło się pozytywistycznym filozofom…
Wychylenie dzieł warszawskiego mistrza w stronę naszej współczesności widać jeszcze wyraźniej, gdy przyjrzymy się nie tylko temu, o czym Prus pisze, ale i temu, jak to robi. Nie chodzi mi przy tym wyłącznie o dramatyczne cechy jego narracji, ale także o charakterystyczną skłonność do eksplorowania odmiennych stanów świadomości wykreowanych postaci i nasycania fabuły elementami nadrealnymi. Wróćmy do „Nawróconego” i do „Powiastek cmentarnych”, bo właśnie w tych utworach opisana wyżej właściwość warsztatu artysty widoczna jest jak na dłoni. Świat przedstawiony w „Powiastkach” to przecież nie tylko cukiernia. Miejscem akcji opowieści prawników pochylonych nad ponczem są także upiorny cmentarz, przerażający szpital oraz niesamowita kostnica, a wszystko to pojawia się niejako w pijanym widzie dyskutantów. W „Nawróconym” mamy z kolei do czynienia ze snem bohatera, z rzeczywistością oniryczną, surrealną, a więc z obrazami podświadomości protagonisty – jak powiedziałaby współczesna psychologia. Zdaniem Janiny Szcześniak, która poświęciła tym sprawom obszerną monografię: „Prusa pociągała fantastyka, która dawała możliwości ukazania w niebanalny sposób istotnych prawd wówczas, gdy zawodziła metoda realistyczna. Problematyka egzystencjalna i moralna, przy nie zawsze jednoznacznym przesłaniu tekstów, sprawiła, że utwory Prusa mają niezwykle nowoczesny charakter”.
Tym, co łączy „Powiastki cmentarne” i „Nawróconego”, nie są jednak wyłącznie elementy poetyki nadrealizmu. Nowela o dziwnym śnie pana Łukasza została napisana ledwie pięć lat po „Powiastkach cmentarnych”, wśród inspiracji pisarza mogła zatem znajdować się nie tylko Dickensowska „Opowieść wigilijna”, ale i jego własne „Powiastki”, więcej mające wspólnego z Dniem Zadusznym niż z Wigilią… W każdym razie i w jednym, i w drugim tekście występują prawnicy, w obu mamy do czynienia z osobliwym wyznaniem winy i specyficznym „posiedzeniem sędziowskim”, obydwa też ewokują obraz czegoś, co chciałoby się nazwać piekłem, choć Prusa w niewielkim stopniu interesuje ono jako zjawisko fizyczne. Nie zobaczymy tu przecież dantejskiego leja, żar płomieni tylko na chwilę rozświetli jedną ze stron „Nawróconego”. Na pozostałych będziemy mieli do czynienia raczej z metaforą płomienia niż z rzeczywistym obłokiem rozżarzonych gazów. Ogień, który w mniejszym lub większym stopniu pali bohaterów obu opowiadań, jest ogniem poczucia winy, płomieniem wyrzutów sumienia. Nie znaczy to bynajmniej, że Prus zupełnie stroni od makabry. Nie jest Edgarem Allanem Poe, ale kilku scen z „Powiastek cmentarnych” nie powstydziłby się nawet amerykański mistrz grozy. Nie zmienia to faktu, że niesamowitość, o jaką chodzi polskiemu autorowi, nie jest po prostu romantyczną niesamowitością obcego miejsca lub postaci. Groza „Powiastek” jest modernistyczną grozą nieprzepracowanej traumy. Jeszcze inaczej dzieje się w „Nawróconym”, bo tu obcujemy z czymś jeszcze bliższym naszej współczesnej wrażliwości: z ponowoczesną grozą wiecznej nudy, o której tak sugestywnie pisał Prusowy rówieśnik – Friedrich Nietzsche.
Wszystko to być może nie przyszłoby mi jednak do głowy, gdyby nie scenariusz, w którym Piotr Gralak subtelnie łączy w spójną całość obydwa opowiadania i gdyby nie spektakl wyreżyserowany przez niego. Sposób, w jaki to robi, zasługuje na osobny artykuł. To, co możemy w tym momencie zrobić, niech będzie wyłącznie wstępem do zrozumienia zasadniczej linii interpretacyjnej opowiadań, na której wznosi się całe Gralakowe przedstawienie. Projektuje on bowiem swój spektakl (a potem realizuje go jako reżyser), przekonując i siebie, i nas wszystkich, że osią fabularną obu utworów jest właśnie to osobliwe, uwierające „coś”, obecne w naturze i w duszy ludzkiej. Coś, co można nazwać piekłem. Prus czytany przez Gralaka to przede wszystkim wnikliwy znawca ludzkiej duszy. To wytrawny psycholog, głęboko przeświadczony o tym, że infernum nie jest miejscem w przestrzeni, lecz stanem ducha.
Tak więc to, co oglądamy na scenie, to swoista realność nadrealności. Gralak zdaje się materializować na scenie coś, czego ani nie można do końca poznać, ani całkowicie wyeliminować ze świadomości. Coś, co jest w ludzkiej duszy. A więc co właściwie? Pierwszy akt, zbudowany w przeważającej swej części z materiału „Powiastek cmentarnych”, udziela odpowiedzi w sposób właściwy modernizmowi. Zasadniczym motorem akcji są w nim bezskuteczne wysiłki jednego bohaterów, by uwolnić się od przytłaczającego poczucia winy. Gwałtowny monolog sędziego, zmieniający się momentami w quasi-spowiedź, przynosi wszak skutek odwrotny od oczekiwanego: uobecnia upiory przeszłości, zamiast je oddalać. Sędzia umiera na naszych oczach, ale doprawdy Bóg jeden wie, czy nie umarł już wcześniej, a teraz powtarza tylko własną śmierć, na wieki uwięziony w jej rytuale. Czy kryje się za tym wizja piekła jako stanu, w którym człowiek zostaje skazany na wiecznie powracające, nudne „to samo” naszej codzienności? – Być może. Wątpliwości co do tego giną w drugim akcie, zbudowanym w oparciu o fragmenty „Nawróconego”. „To piekło jest dość podobne do Warszawy, a kary trapiące grzeszników są raczej dalszym ciągiem ich żywota, aniżeli jakimiś wymyślnymi mękami” – zauważa bohater. Obraz infernum jest tu aż nadto wymowny: erotomani mają własne haremy, tyle że złożone z osiemdziesięcioletnich hurys, sędziowie nadal wykonują swe czynności, tyle że z jasnym przekonaniem, że „hultaje sądzą hultajów”. I jedni, i drudzy wiedzą, że tak będzie już zawsze. Żadnej nadziei. Wieczna nuda… Niewielka pociecha płynie też z faktu, że dla pana Łukasza nie będzie tam miejsca. Wszak, wyrzucony z piekła nadrealnego, wróci do realnego – do takiego, które sam sobie stworzył – do śmiertelnej nudy gromadzenia rzeczy i pieniędzy. Dlaczego jednak chce tego, dlaczego tak łatwo godzi się na zniewolenie? Stajemy przed tym pytaniem, gdy przedstawienie Gralaka się kończy, bo ani Prus, ani współczesny reżyser nie udzielają na nie odpowiedzi. Obaj zdają się mówić: „W naturze jest coś i w duszy ludzkiej także coś. Nie drwijcie z tej struny tajemniczej…”. Tylko tyle. Aż tyle.