„Ksiądz Marek”
Premiera Księdza Marka w reżyserii Jacka Raginisa w Teatrze Klasyki Polskiej otwiera przed nami dawno nieobecne obszary teatralnej duchowości i zapomniane połacie polskiej poezji dramatycznej. Mierzy się z teatrem mistycznym, wizyjnym, teatrem proroctwa i przestrogi.
Teatr Klasyki Polskiej pod koniec pierwszego roku istnienia postawił widzom wysoko poprzeczkę, sięgając w swoim repertuarze do tego poematu dramatycznego w 3 aktach z 1843 roku, w którym wychodzący z Towiańszczyzny Juliusz Słowacki zaczyna zmagać się z własną koncepcją ducha i wykłada w nim nową odsłonę mesjanistycznej historiozofii.
Dwa powody tego wyboru repertuarowego są oczywiste: trwająca wojna za polską wschodnią granicą, tak blisko, tam, gdzie Bar, i świeże jeszcze, nieprzepracowane w teatrze, doświadczenie pandemii.
Ale może kolejnym i ważniejszym powodem jest przeczucie zbliżającej się jeszcze większej katastrofy? Może te przeczucia są wyeksplikowane w historii upadającego 20 czerwca 1768 roku w Dniu Zesłania Ducha Świętego Baru, w momencie, który rozumie Słowacki jako śmierć dawnej Polski i pokłada nadzieję w ofierze śmierci i cierpienia, nadzieję na stworzenie dla ojczyzny nowego etapu dziejów?
Twórcy i zespół aktorski Teatru Klasyki Polskiej w spektaklu Jacka Raginisa zasługują na najwyższe uznanie. Kreacje aktorskie to nie tylko wielki trójkąt: Ksiądz Marek-Judyta-Kosakowski, ale wszystkie postaci tego poematu dramatycznego. Przekaz sceniczny jest zrozumiały, w pełni komunikatywny nawet dla tych, którzy po raz pierwszy spotykają się z dziełem mistycznym Słowackiego. A przecież nie w zdarzeniach fabularnych rzecz się odbywa, ale w słowie. Świetnie podawany ośmiozgłoskowiec, liczne w spektaklu monologi z piętrzącymi się metaforami, alegoriami, metaforami w metaforach, stanowią wyzwanie dla utrzymania uwagi widza, przekazu treści i akcentowania przełomowych punktów w rozwoju postaci. Ale też zachwycają barwami i cieniowaniem poetyckiej frazy, kiedy trzeba są lekkie i unoszą, kiedy trzeba przytłaczają ciężarem grozy. Tej poezji doskonale towarzyszy muzyka Marcina Pospieszalskiego, równie bogata w brzmienia czy dyskretna jak nastrojowe tła lub pobudzająca jak wojenne bębny, a czasem podniośle uderzająca na trwogę.
Przedstawienie Księdza Marka grane w Audytorium Muzeum Historii Polski staje się na naszych oczach triumfem języka nad rzeczywistością sceniczną, niejako niezależnym aktem teatralnej kreacji. Ale nie byłoby to możliwe bez fantastycznych ról równoważących eksplozję poezji i skondensowane wydarzenia. Ta równowaga między ciągami obrazów z monologów, dramatyzmem wizji w dynamicznym i zmiennym w rytmie wierszu a prostotą i konsekwentną inscenizacją jest dobrym wyborem reżysera. Jest perfekcyjnie i sugestywnie realizowana przez dwie części przedstawienia i wszystkich twórców.
Jarosław Gajewski w roli Księdza Marka zna rangę i aktorską wagę postaci karmelity, natchnionego proroka, którego legendę, a może nawet mit, rozwinął twórczo Słowacki. Na początku spektaklu jest kaznodzieją żarliwym i bezkompromisowym. Choć stoi daleko na scenie to kiedy dobitnie wymienia i wytyka narodowe wady, czyni to „prosto w oczy”. Tym samym aktor budzi sumienia. Wierzymy mu jak mężowi opatrznościowemu i dajemy się prowadzić jego wizjom i cudom. Osiąga to w swojej kreacji poprzez odpowiedni ton i górującą nad innymi postaciami siłę scenicznego wyrazu, dowód siły ducha Księdza Marka. Zgadzamy się z nim, kiedy świadomie stawia siebie obok Mojżesza i św. Jana, a nadprzyrodzona moc spływa na niego. Jarosław Gajewski wiarygodnie staje się tym wybranym; dyskretnie i niepretensjonalnie osiąga prawdę postaci. Czyni to przede wszystkim spokojem i niebywałą oszczędnością stosowanych środków ekspresji w geście, ruchu. Za to ekspresję rozwija w muzycznych frazach monologów, zróżnicowanych, tworzonych różnymi technikami – raz malowanych z epickim rozmachem, raz punktowanych lirycznie. Jest matczyny nad żłobem-kołyską – Polską, gdy bierze ją w ramiona, czuły i współczujący w scenach z Judytą, niezłomny i odważny, gdy wymierzana jest mu kara. Tworzy postać ascetyczną, ale świadomą swojej niebotycznej wewnętrznej siły. Czy ta wstrzemięźliwość wystarcza, by uwierzyć w moc słowa i osiągnąć charyzmę postaci? Ksiądz Marek tropi znaki boże w historii. Jego spokój i racjonalność wynikają z prawidłowej oceny sytuacji, zawierzenia, zrozumienia tego, co naprawdę wydarza się wokół. Przyjmuje z pokorą czekającą go męczeńską śmierć, koniec Baru i zbliżająca się niewolę ojczyzny, bo wie, że poprzez cierpienie i śmierć dokona się podniesienie i doskonalenie ducha. I dopiero wówczas możliwe będzie podniesienie wszystkich duchów w narodzie, dzięki czemu naród sprosta, przeznaczonej mu, mesjańskiej misji. Jarosław Gajewski tworzy Księdza Marka pełnego empatii i mądrości, Księdza Marka przewodnika po chaosie dziejących się zdarzeń, nierozpaczającego nad ginącym światem. Zna cel tej apokalipsy, bo tylko on w proroczym natchnieniu rozpoznaje jej sens z perspektywy boskiej. To rola przejmująca na wielu poziomach.
Julia Łukowiak gra Judytę, jedyną w dramacie kobietę, postać wielokrotnie złożoną. Jej przemiany doskonale zaznaczane są dobranymi kostiumami, fryzurami, zmianami głosu, sposobami posługiwania się ciałem, postawą. Od skromnej, posłusznej dziewicy w domu ojca karczmarza przez zrozpaczoną, lamentującą córkę, broniącą swej godności kobietę i namiętną uwodzicielkę, hardą prowokatorkę, sprawczynię zła, postać żywiołową, którą trudno „złapać” w kilka epitetów i trudno jednoznacznie określić. Z pozoru wydaje się prostą Żydówką, ale jej mocą, którą ujawnia na scenie, jest potężny duch. Odważnie i ironicznie przedstawia wszelkie antysemickie stereotypy. Wiarygodnie staje się chrześcijanką. Aktorka iskrzy się w wielu odcieniach, wymyka łatwym określnikom. Nie przeciąża swojej roli w jakąś interpretacyjną stronę, raczej z obrazu na obraz buduje jej złożoność i domalowuje do portretu Judyty kolejne barwy, odszukuje psychologiczne motywy i sprzeczności. To najtrudniejsza, myślę, w dramacie postać. Może chciałoby się ją widzieć wyraźniej jako tragiczną postać wielkiej kobiety – gdzieś od Judyty ze Starego Testamencie aż do archetypu bogini. Ta Judyta, którą przedstawiła nam Julia Łukowiak – egzotyczna, dziewczęca – spełnia się w inscenizacji Jacka Raginisa.
Sebastian Fabijański niesie postacią Kosakowskiego całe „dzianie się” przedstawienia. W pierwszym obrazie spektaklu to jego odziana w czerwień, wyrazista postać podniesie purpurową chorągiewkę na znak – niech się dzieje, niech się stanie. Aktor przedstawia nam Kosakowskiego wyrazistego, pociągającego, dominującego na scenie, nieokiełznanego w zamaszystości i precyzyjnego w błyskawicznych reakcjach. W tej czerwieni wojownika i warchoła jawi się – jak szatan- całkowicie odmienny od postaci Księdza Marka. To te dwie skrajne postaci dramatu wyznaczają jego granice. Sebastian Fabijański używa też przeciwstawnych środków scenicznego wyrazu. Nie boi się gwałtowności i szerokiego gestu, zagarnia scenę, raptownie zmienia pozycje, dumnie unosi głowę, odważnie prowokuje i wymusza. Jest charakterystycznym szlacheckim awanturnikiem i dumnym kawalerem z fantazją. Aktor pokazuje bujną naturę swojego bohatera, która w trakcie rozwoju akcji dramatu przejdzie przemianę czy pod wpływem miłości, czy przez ginącą ojczyznę, czy przez doświadczenie śmierci i dżumy, aż do Aktu III, gdy zobaczymy go w smolnym worze, już nie szulera i warchoła, ale może polskiego rycerza…Sebastian Fabijański stworzył intrygującą i fascynującą postać – prosto z barokowego romantyzmu i współczesności za oknem. Zaproszenie go do zespołu Teatru Klasyki Polskiej uważam za strzał w dziesiątkę. Warto czekać na jego kolejne wcielenia w tym teatrze.
Razem z tą złotą trójką tak ciekawych, dramatycznych postaci w spektaklu Raginisa pozostali aktorzy grają celująco. Warto też przyjrzeć się roli Michała Chorosińskiego grającego Kreczetnikowa. Aktor przedstawia silną postać nie tylko wroga i najeźdźcy, ale przede wszystkim przebiegłego, inteligentnego polityka. To Kreczetnikow w spektaklu Raginisa jest prawdziwym, bo groźnym i bezwzględnym przeciwnikiem Polaków, również na poziomie ducha, bo jako Słowianin rozumie znaki. Mądrością góruje nad po francusku oświeconym Braneckim (w tej roli znakomity Ksawery Szlenkier). Michał Chorosiński postawił w swojej kreacji na stworzeniu mocnej, górującej nad innymi postaciami – tak intelektualnie, jak i realnie – osoby silnej, z przeszłością (charakterystyczne sztuczne oko), osoby, która nie musi udowadniać swojej sprawczości, bo ją po prostu ma. Na scenie jest swobodny, ale czujny i widać, że nie zamierza nikomu nic darować. Każdy jego rozkaz czy uwaga wypowiadane są bez założenia możliwości jakiegokolwiek sprzeciwu, z taką siłą wyrazu, że bezwzględnie rozumiemy, kto naprawdę jest zwycięzcą i że prawom tego zwycięzcy należy się poddać. Nie możemy lekceważyć jego znaczenia, to on wyznacza granice, nawet współpracującej magnaterii. Czarna figura Kreczetnikowa skontrastowana jest z fircykowatym, ubranym na biało Braneckim. Ale to Branecki Ksawerego Szlenkiera przegrywa w tym pojedynku, to Braneckiego Kreczetenikow potraktuje jak nieważnego pionka. Czy jednak Branecki zrozumie, jak mało jest wart, jak został podwójnie oszukany – i przez swoje oświeceniowe poglądy, i przez swoje naiwne przeświadczenie, że może być równy namiestnikowi Rosji. Sceny Kreczetenikowa z Braneckim to majstersztyk aktorski, gdzie toczy się walka na przebiegłości, ale i objawia się realna siła najeźdźcy. Udało się stworzyć na wskroś współczesny, groźny polityczny teatr, którego wymowę winniśmy wziąć za bardzo aktualną przestrogę.
Warto wyróżnić przemyślaną rolę Krzysztofa Krupińskiego w roli ojca Judyty, Rabina. Pamiętajmy o tym, że postać Żyda została pokazana przez Słowackiego od zewnątrz. Sam poeta niewiele wiedział o obyczajach żydowskich, skoro uczynił postać ojca Judyty i rabinem, i karczmarzem. To jedyna żydowska postać w dramatach Słowackiego. Dodał mu trochę żargonowego języka, trochę kolorytu i dlatego ta jednoznacznie pozytywna postać jest tak trudna do wiarygodnej odsłony scenicznej. Krzysztof Krupiński świetnie swojego bohatera prowadzi: trzyma się szkicowego, ikonograficznego obrazu swojej postaci – wiernie autorowi i zgodnie z wyważeniem reżysera. Jest zdystansowany wobec polskiego sporu, gra godnego, uczciwego człowieka. Przemocy i brutalności Kosakowskiego przeciwstawia mądrość Izraelity. Ale to on poniesie okrutną, na dodatek przypadkową śmierć; nie ze swojej winy i nie w swojej wojnie.
Reżyser Księdza Marka pochyla się nad każdą postacią dramatu, znajdując dla niej właściwe znaczenia w całości i swojej spójnej interpretacji dzieła, nie pomija różnorodności postaw, od Regimentarza Dariusza Kowalskiego, Marszałka Krasińskiego Leszka Zdunia czy w końcu Puławskiego Michała Barczaka. Nawet epizody zostają zapamiętane, że wymienię Adjutanta – Sebastiana Rysia. Cały zespół aktorski pracuje na gorzką wymowę spektaklu o utraconej wolności i suwerenności i zniszczonej wspólnocie.
Aktorom w scenach zbiorowych i scenach walk towarzyszą tancerze. Choreografia Jarosława Stańka i Katarzyny Zielonki wprowadza jeszcze jeden sposób scenicznej narracji, ożywiania i przywoływania malarskich dzieł w ruchu. Ta malarskość i barwy inscenizacji – czerwień krwi, pożarów i namiętności, czerń śmierci i czerń oprawców, biel i jasność wizji proroczych, ale i inna w wyrazie biel zdrajców, różne odcienie szarości i sepii to przemyślany zabieg inscenizacyjny duetu scenografki i kostiumografki – Aleksandry Redy i odpowiedzialnego za światło znanego autora zdjęć Andrzeja Musiała. Filmowa wrażliwość reżysera docenia wartość teatralnego obrazu. W każdej pojawiającej się scenie zmienia się barwa i jej temperatura, dostosowana do przekazu, nastroju, podbija jej ekspresję i dopełnia aktorstwo, a także wydobywa szczegóły kostiumów niebędących li tylko odwzorowaniem imponującej galerii strojów z epoki, ale również wariacją na ich temat.
Jacek Raginis ustawia aktorów często wprost do widowni, na wielkiej scenie, przed i za sznurową kurtyną (tam wojna, ale i chrzest Judyty, tam pole trupów podczas dżumy). Razem z wyznaczającymi scenę i miejsca akcji płachtami, kurtynami niczym zwisające chorągwie, podstawowymi elementami scenografii, zmiennymi w obrazach scenicznych, poprzez pojawiające się na tych tkaninach projekcje, w prosty sposób konstruuje i komponuje świat konfederacji – chorągwie, kobierce, Baru i wojny, geopolityki (mapy), wyznacza bohaterów (portrety). Rekwizyty też proste: szable, worek ze złotem, obrus–całun, zydel-żłobek-kołyska, sznur – używane są zawsze symbolicznie.
Teatr Klasyki Polskiej to teatr wędrowny, bez stałej siedziby, ale zagranie Księdza Marka w Audytorium Muzeum Historii Polski nie pozwala na wyobrażenie sobie, że spektakl Raginisa mógłby z tej sceny zostać gdzieś przeniesiony. Samo wejście w przestrzeń muzealną i recepcyjną nowego, monumentalnego gmachu, już przed przedstawieniem stanowi o pokonaniu pierwszego kręgu wtajemniczenia i wnosi wymiar symboliczny miejsca.
Jacek Raginis przedstawia nam, ten tak różnie w historii literatury oceniany i wciąż wymagający rozwikłania wielu tajemnic, rzadko w teatrze grany arcydramat mistyczny Słowackiego, w kontekście współczesnym. Przy zmianie obrazów towarzyszą nam komunikaty z wojny podawane jak przy przestawianiu częstotliwości stacji radiowych w różnych językach, z tej wojny za wschodnią granicą Polski, z wojny z Rosją. Radiowe strzępy wzmocnione są przez projekcje nocnych świateł z pola bitew, wielu naprowadzanych czerwonym światłem punktów ataków. Te dodane teksty komunikatów wydają mi się zabiegiem niepotrzebnym, publicystycznym. Bez nich Słowacki w spektaklu Jacka Raginisa i tak mocno przestrzega współczesnych.
Przedstawienie stawia nam wiele pytań wykraczających poza formę popremierowej recenzji. Są to pytania dotyczące samego utworu (adaptacja Raginisa jest wierna Słowackiemu, skróty są niewielkie i przemyślane). Stawia nam też wiele pytań dotyczących percepcji tego dramatu romantycznego, również jego możliwości scenicznych. Czy jest tak, jak prorokował Bohdan Korzeniewski, że nasze największe dzieła romantycznego teatru wielkiej poezji, niezrozumiałe na świecie, za chwilę staną się niedostępne nam samym?
Przedstawienie w Teatrze Klasyki Polskiej temu manifestacyjnie przeczy. Znaleziono bowiem został teatralny język dla poetyckiego wybuchu Słowackiego. Opowieść o świecie krwawym, pokonanym wojną i zarazą, który przestał kierować się pragmatycznymi prawami, a zaczynają w nim królować tajemne znaki spoza racjonalnego wymiaru, staje się ważna – w chwili teatralnej wspólnoty najważniejsza i prawdziwa. Czy jednak po wyjściu z teatru droga duchowa prowadząca przez cierpienie i śmierć jest tą, która widzimy przed sobą i przed naszą ojczyzną? Czy to tylko zapis jednej z dróg duchowych sprzed lat i czy duchowość ta ma współcześnie szansę wskazać nam ocalenie? A może takiego ocalenia nie oczekujemy.
Finałowa, alarmowa syrena, która pojawia się jako znak katastrofy, nie pozostawia złudzeń. Wyje po słowach Puławskiego, który zdjął mundur i w białej koszuli wieszcza mówi to, co widzi: „A ja wszędy w tej krainie/Widzę jedną wielką bliznę/Jedną moją cierpiącą Ojczyznę”.